Z racji zdania egzaminów gimnazjalnych (hmm właściwie
napisania) uznałam, że czas zaopiekować się bloguniem – dosyć urocza nazwa
prawda? – więc dziś dodaję nareszcie normalną notkę.
ALLELUJA!
Na początku pisania bloga miałam zamiar pisać o swoich
doznaniach dotyczących poszczególnych odcinków jednak stwierdziłam, że to się
nie uda.
Dlaczego?
Ponieważ trudno mi pisać nie nawiązując do poprzedniego lub
następnego odcinka. A zatem wpisy będą (wcześniej w sumie też były) chaotyczne
i niechronologiczne.
Jednak żeby nie wprowadzać totalnego chaosu będę pisać
troszkę inaczej. Zresztą zobaczycie.
Dzisiejszy
temat to… moje zaangażowanie.
Niektórzy spytają: jak to twoje skoro przecież nie pomagasz w
tworzeniu serialu?
Chodzi mi raczej o moje osobiste zaangażowanie emocjonalne.
Głównie rodzice uważają, że za bardzo emocjonuje się oglądanymi filmami.
Lecz czy nie o to chodzi?
Czy nie chodzi o to by obejrzany film/serial w jakiś w sposób
na nas wpłynął psychicznie lub emocjonalnie? Przecież chyba o to chodzi jego
twórcom, prawda?
Tak jak pisałam w jednej ze swoich notek (a dokładnie „A
Study in Pink” – czyli jak to się zaczęło) żeby naprawdę wczuć się w Sherlocka
należy się odrobinę odizolować - siąść wieczorem w swoim pokoju ze słuchawkami
na uszach. Tak właśnie oglądałam serial. Pierwszy wyraźny sygnał, po którym
stwierdziłam, że jestem „uzależniona” (hyhy ale w dobrym znaczeniu :D ) był pod
koniec a właściwie po odcinku „The Great Game” – sezon 1 epizod 3. Dopiero po
napisach końcowych zauważyłam, że cała drżę. Od momentu, w którym Sherlock
wszedł na halę basenu, zaczęłam się denerwować. Bałam się. Najzwyczajniej się o
nich bałam. Tak, bałam się o Sherlocka i Watsona - dwie fikcyjne postacie,
które z logicznego punktu widzenia i tak musiały przeżyć skoro powstały kolejne
sezony. To było z jednej strony straszne, a z drugiej niesamowite. Wmawiałam
sobie: „Przecież to tylko dobrze zrobiony serial. To nie rzeczywistość”. Jednak
dalej drżałam jak osika.
W czasie oglądania wcześniejszych i następnych epizodów
czułam jakbym nie była tu, u siebie w pokoju, przykryta kocem, tylko gdzieś
tam, w Londynie biegała za przestępcami i badała tajemnicze substancje w
laboratorium. Czułam się jakbym weszła w inny wymiar.
Najsilniejszego przeżycia dotyczącego tego
serialu doznałam w czasie oglądania The Reichenbach Fall – sezon 2 epizod 3.
Mogę szczerze przyznać, że rzadko kiedy płaczę. Ale wtedy
płakałam jak bóbr. Nie mogłam się uspokoić. Było już późno, więc po obejrzeniu
odcinka, poszłam wziąć prysznic. W czasie mycia cały czas łkałam. Przez około
godzinę łzy leciały mi równym potokiem. Za każdym razem gdy wracał mi w myślach
wyraz twarzy i słowa Watsona, które wypowiadał nad fałszywym grobem Sherlocka,
kolejne łzy płynęły. Dopiero rankiem następnego dnia, kiedy się obudziłam po
jakichś 5 godzinach snu, czułam się w miarę spokojna.
Zastanawiam się czasami czy twórcy serialu wiedzą jak mocno
oddziałuje on na widzów. Zgaduję, że nie wszyscy przeżywają go tak mocno jak ja,
ale może niektórzy.
A jaki wy macie stosunek do serialu „Sherlock”? Uważacie, że
to jedynie rodzaj rozrywki czy może jednak coś więcej?